Metafizycznie, bez barier

Autor: Maria Trzeciak

Na zdjęciu cztery osoby siedzące przy stoliku na scenie, powyżej fragment wyświetlanego zdjęcia
fot. Dorota Koperska / Teatr Polski

Przy pełnej widowni (z dostawkami) 8 grudnia finiszowała tegoroczna edycja projektu Spektakle bez barier, którym Teatr Polski w Bielsku-Białej od kilkunastu lat zaświadcza swoją otwartość na potrzeby widzów z dysfunkcjami wzroku i słuchu. 

Wyjątkowo długi wieczór wypełniła projekcja filmu Niebezpieczni dżentelmeni, a po niej rozmowa Jacka Proszyka z reżyserem filmu Maciejem Kawalskim. Wszystko tłumaczone na język migowy przez dwie tłumaczki (film także z dostępną przez słuchawki audiodeskrypcją i napisami).

 

- To będzie bardzo wyjątkowe wydarzenie – zapraszała przed projekcją odpowiedzialna za Spektakle bez barier Joanna Feikisz. – Wiele kluczowych scen filmu nakręcono właśnie tutaj.

 

Niebezpieczni dżentelmeni to kryminalna komedia retro z udziałem Wielkich Postaci Historycznych, w wersji bez koturnów i piedestałów. Jej głównymi bohaterami są Tadeusz Żeleński (jeszcze nie Boy), Stanisław Ignacy Witkiewicz, Bronisław Malinowski i Joseph Conrad (Tomasz Kot), Marcin Dorociński, Wojciech Mecwaldowski i Andrzej Seweryn. Trzej pierwsi znali się jak łyse konie, a Conrada zgodnie poważali i chcieli się z nim spotkać, ale że w realu o miesiąc się minęli, Maciej Kawalski - scenarzysta i reżyser filmu - postanowił im to spotkanie umożliwić przy pomocy sztuki filmowej. W tym celu sprowadził wszystkich w maju 1914 roku do Zakopanego i skontaktował z innymi artystami, ale też bandytami, żandarmami oraz Józefem Piłsudskim i Włodzimierzem Iljiczem Leninem.

 

Budynek Teatru Polskiego gra w filmie teatr w Zakopanem – nie tylko świątynię sztuki, ale miejsce młodopolskich eventów towarzysko-artystycznych (sądząc po widocznych w foyer skutkach, takich z absyntem i jego skutkami). W kulminacyjnym momencie na widowni dochodzi do wymiany ognia między strzelcami Komendanta i komunistami – trup ściele się gęsto, ofiary spadają z balkonów, odpada rozbijana pociskami sztukateria. Na stojącego na scenie doktora Żeleńskiego - prócz olśnienia, że więcej zdziała dla ludzkości jako pisarz niż jako lekarz – spada spod stropu spory ciężar.

 

W tym momencie pokazu na widowni zapalono światła – by widzowie poczuli, że znajdują się na miejscu akcji. Zadziałało.

 

Po spotkaniu Jacek Proszyk dopytywał Macieja Kawalskiego, w jaki sposób udało się nakręcić tak wybuchowe sceny i nie uszkodzić przy tym wnętrz teatru.

 

Kluczowa, jak mówił reżyser, była piękna współpraca scenografów z twórcami efektów specjalnych i kaskaderskich zabezpieczeń.
- Te sztukaterie są bardzo cenne. W filmie widzieliście efekty ich rozpryskiwania się pod wpływem strzałów. Nie chcieliśmy tego zrobić cyfrowo, no bo wciąż jeszcze prawdziwe efekty są prawdziwsze, więc scenografowie wpadli na genialny pomysł – zrobili ze sztucznego tworzywa nakładki, które były idealną kopią sztukaterii, malowali je ręcznie, żeby odtworzyć dokładnie ich wygląd. A ludzie od efektów specjalnych zamontowali w tych nakładkach ładunki wybuchowe. Przy każdym kolejnym ujęciu strzelaniny wybuchały kolejne – wyjaśniał Kawalski.

 

Na zasadnicze pytanie – dlaczego w Niebezpiecznych dżentelmenach zagrał właśnie nasz teatr, reżyser odpowiedział tak:
- Szukanie lokacji do tego filmu to był długi proces, bo można sobie coś wymarzyć, a potem napotyka się na próbę grawitacji… Wtedy jeszcze trwała pandemia. Bardzo mi zależało na tym, żeby miejsce było historyczne, żeby powstało przed czasem akcji filmu, czyli przed rokiem 1914, żeby pasowało do filmu charakterem - i żebyśmy mogli połączyć jego dostępność z kalendarzem filmu. Teatr w Bielsku spadł nam trochę z nieba – powstał w roku 1890, jest przepiękny, a jednocześnie kameralny. Był dla nas jakąś magiczną przestrzenią. To była wielka przyjemność tu kręcić i myślę, że film nad tym bardzo skorzystał.

 

Jacek Proszyk, badacz historii Bielska-Białej, dorzucał od siebie powody, dla których obecność w filmie naszego teatru można uznać za uzasadnioną metafizycznie. Otóż Witkacy sercowo przyjaźnił się z literatką Kazimierą Aberti i jej mężem Stanisławem, czytał im swoje Pożegnanie jesieni, regularnie u nich bywał, kiedy zamieszkali w Białej. Alberti, prócz poezji i powieści, pisała także sztuki teatralne.

- Jedną z tych sztuk pokazała tutaj, na deskach tego teatru. I na pewno Witkacy tutaj wtedy był. Zwróćcie państwo uwagę, jakie koło to wszystko zatoczyło. Dla mnie, który zajmuje się Kazią, jest to niezwykłe, metafizyczne spełnienie marzeń – mówił Proszyk.

 

Także dość niezwykłym zrządzeniem losów Lenina w Niebezpiecznych dżentelmenach gra Jacek Koman – znakomity aktor, który w bielskim teatrze spędził dzieciństwo i część młodości (najpierw w TP pracował jego ojciec, a potem on sam). Koman mieszkał wtedy przy ulicy Lenina – dziś to 3 Maja.

 

Trochę bielskiej metafizyki przeniknęło też do sfery muzycznej filmu:
- Dlaczego Witkacy, idąc na spotkanie z Piłsudskim, śpiewa piosenkę braci Golców? – chciał wiedzieć Proszyk.

- To wyszło z improwizacji – przyznał Kawalski. – Słowa bardzo nam spasowały tematycznie, są takie rzewne…

 

Pytania od publiczności nie były mniej dociekliwe: Jaki był koszt produkcji filmu? Czy film zarobił na siebie? Czy wulgaryzmy były konieczne?

 

- Oglądałem film z audiodeskrypcją. Podczas sceny w jaskini, kiedy przechadza się po niej Piłsudski, słychać było, że on chodzi po drewnianym podeście. Czy w filmie podłoga jest pokazana? – chciał wiedzieć Tadeusz Gierycz, regularny uczestnik Spektakli bez barier.

- Tak, widać, że to nie jest goła jaskinia, to jest baza strzelców, widać ich wyposażenie, skrzynie, biurko z lunetą – wyjaśniał reżyser.

- Czyli jest prawdopodobieństwo, że była tam podłoga – upewnił się pan Tadeusz.

 

Spotkanie przeciągnęło się do późnego wieczora, jeszcze długo po oficjalnym zakończeniu trwały kuluarowe rozmowy indywidualne. Może w przyszłości uda się w teatrze zorganizować pokaz Lalki, którą Maciej Kawalski właśnie kręci…

 

***

Tegoroczna edycja Spektakli bez barier ruszyła w czerwcu – na początek pokazano musical Viva Maria!, którego bohaterką jest najsławniejsza bielszczanka, królowa swingu - Maria Koterbska. Na spektakl zaproszono osoby z dysfunkcjami wzroku; lektorką przygotowanej dla nich audiodeskrypcji była Anita Jancia. Wcześniej goście wzięli udział w warsztatach z autorką kostiumów do musicalu Igą Sylwestrzak i w spotkaniu poświęconym jego scenografii.

 

18 czerwca w Centrum Seniora przy ul. Dmowskiego otwarto kolejną odsłonę wystawy Dotknij teatru, na której prezentowane były makiety dotykowe scenografii kilku spektakli Teatru Polskiego – w tym także Viva Maria!, a także rzeźby, płaskorzeźby i tyflografiki stworzone przez mistrzów rzemiosła teatralnego TP - Renatę Kudzię, Annę Uniwersał i Piotra Uniwersała. 

Otwarciu towarzyszyła bardzo interesująca rozmowa z autorami prac, tłumaczona na język migowy przez Macieja Pileckiego. W jej trakcie Joanna Feikisz przypomniała historię powstania trójwymiarowych postaci tańczących nimf – tych samych, które widnieją na zabytkowej kurtynie Francesca Angela Rottonary w Teatrze Polskim. Pomysł zrealizowała Renata Kudzia, cztery lekko odziane, kilkudziesięciocentymetrowe nimfy są jednym z piękniejszych eksponatów służących dotykowemu poznawaniu teatru.

 

Z kolei pomysł tworzenia makiet scenografii poszczególnych spektakli wziął się z… trudności z opisaniem w audiodeskrypcji spektaklu Wanda. Scenografia tego monodramu, rozgrywającego się raczej w głowie bohaterki, a jednocześnie w Himalajach, jest bardzo symboliczna. Joanna Feikisz, tworząca opisy, które ułatwiają osobom niewidomym wyobrażenie sobie przestrzeni scenicznej (osoby z dysfunkcjami wzroku oglądają spektakl w słuchawkach - w jednym uchu słyszą aktorów, w drugim - lektora czytającego opis sytuacji na scenie, kostiumów, scenografii), tłumaczyła:

- Łatwo jest opisać miejsce akcji spektaklu, który się dzieje w domu, w salonie, w jakimś konkretnym wnętrzu. Ze scenografią Wandy było inaczej. Pomyślałam, żeby - zamiast opisywać ją słowami - zrobić prostą makietę do obejrzenia dotykiem. Ta była pierwsza, a teraz właściwie do wszystkich spektakli robimy makiety.

 

Anna Uniwersał przygotowuje je od kilku lat i już wie, co trzeba robić, by się sprawdziły podczas warsztatów.

- Te pierwsze były próbne - opowiadała. - Na warsztatach się okazywało, co trzeba poprawić. Wychodziły różnice w odbiorze. Dla kogoś, kto widzi, jest ważne, jak taka makieta wygląda. Osoby, które nie widzą, zwracają uwagę na fakturę, proporcje. Dlatego oprócz sklejki, która jest podstawowym materiałem, używam też tkanin, drewna, lusterek – żeby w dotyku było takie samo jak w prawdziwej scenografii.

Z czasem ustaliła optymalną wielkość makiet - 1 do 33.

 

- Elementy ruchome też staram się zrobić ruchome - np. drzwi się otwierają i zamykają, pociągnięta za sznurek gilotyna się zacina - tak jak w spektaklu; armata jeździ na kółkach - demonstrowała.

Elementy, które mają działać, robi w nieco większej skali niż makietę – chodzi o to, żeby dało się wyczuć wszystkie detale.

 

Furorę zrobiły maleńkie poduszki ze spektaklu Wyspa Kalina. Umieszczone w scenografii przypominającej buduar, wręcz kuszą, by się nimi pobawić.

- Ta makieta stała przez jakiś czas u mnie w biurze i widziałam, jak działała na ludzi. Większość chciała się nią bawić jak domkiem dla lalek. Bo tego wszystkiego, w przeciwieństwie do muzealnych eksponatów, można dotykać, właśnie temu służy – mówiła J. Feikisz.

 

Anna i Piotr Uniwersałowie często zmagają się z tymi samymi problemami technicznymi, ale w różnych skalach – on w pracowni, kiedy stara się zrealizować koncepcje scenografa, ona przy ich odtwarzaniu na potrzeby makiety. I czasem bywa, że coś, co na prawdziwej scenie działa bez problemu, w skali 1:33 działać nie chce. I trzeba wymyślać alternatywę.

Kto nie był na wystawie i nie słuchał tej arcyinteresującej rozmowy, ma czego żałować.

 

***

W listopadzie – już w trakcie świętowanego przez teatr 135. sezonu bielskiej sceny – uczestników i przyjaciół cyklu Spektakle bez barier zaproszono na bogate w treść spotkanie pod hasłem Teatr ludzi. W planie było zwiedzanie teatru z historykiem Jackiem Kachlem oraz warsztaty z aktorkami Anną Guzik-Tylką i Marią Suprun. Publiczność tradycyjnie korzystała z możliwości przymierzenia teatralnych kostiumów i peruk w towarzystwie pań charakteryzatorek - Marii Dyczek i Karoliny Ślosarczyk. O teatrze od strony technicznej mówili montażyści dekoracji - Marek Michalski i Janusz Kudrys oraz kierownik oświetleniowców Tomasz Haczek.

 

Z wykładem na temat kultury Głuchych wystąpił historyk sztuki, artysta i edukator Michał Justycki – jedyny Głuchy ze stopniem doktorskim w Polsce. Wykład – tłumaczony z Polskiego Języka Migowego na foniczny przez Karolinę Rogowską - miał uświadomić publiczności, jak to możliwe.

 

Justycki tłumaczył, że do komunikacji potrzebny jest język. Naturalnym językiem Głuchych jest język migowy – w Polsce i Europie przez długie lata zakazany. Od końca XIX wieku przez sto lat głuche dzieci zmuszano do mowy fonicznej, słyszących rodziców przekonywano, żeby nie pozwalali dzieciom migać i sami nie uczyli się migania. Efektem był brak komunikacji, odcięcie. Teraz to się zmienia, ale nadrobienie strat wymaga czasu.

 

- Dlaczego zabroniono posługiwać się językiem migowym? W czym ten język migowy ludziom przeszkadzał? – pytał emocjonalnie Justycki. - To, jak potraktowano edukację głuchych, to była naprawdę przykra historia.

 

Istotę problemu wyjaśnił na własnym przykładzie:
- Przeprowadziliśmy z moją słyszącą małżonką eksperyment - próbowaliśmy komunikować się ze sobą przez jakiś czas bez języka migowego, mówić tylko fonicznie. Podchodziliśmy blisko do siebie, żebym mógł czytać z ruchu warg. To było bardzo trudne, niewygodne. Często nie rozumieliśmy się wzajemnie, ale dalej próbowaliśmy. Jednak nie było przekazu informacji, nie było komunikowania się.

 

Głuche dziecko słyszących rodziców dostaje od nich za mało informacji, rozmowy dotyczą tylko podstawowych problemów dnia codziennego, możliwości rozwoju są zablokowane. Głuche dziecko w głuchej rodzinie rozwija się znacznie szybciej, bo od początku jest komunikacja, jest wspólny język. Amerykański badacz problemu William Stokoe zauważył, że dużo lepsze wykształcenie zdobywają Głusi pochodzących z rodzin głuchych. Głusi pochodzący z rodzin słyszących nie mają też takiej ambicji do rozwoju, często czują się nieszczęśliwi.

 

- Głuchota to nie choroba – przekonywał Michał Justycki, ku sporej konsternacji części publiczności i wyraźnemu zadowoleniu innej. - To, że nie słyszę, nie jest istotne. No niestety, w Polsce tak się Głuchych traktuje, że w 90 procentach nie mogą znaleźć pracy, a mają możliwości. Gdyby więcej Głuchych mogło pracować na uniwersytetach, być aktorami, nauczycielami, robilibyśmy to wszystko. My w każdym zawodzie możemy pracować i nie powinno się nas traktować jak godnych pożałowania.

 

Wykład zakończyła seria pytań od publiczności. Pytano m.in. o to, jak osoba słysząca ma zareagować na pytanie osoby Głuchej.
- Nie trzeba się bać, wystarczy pokiwać głową, pokazać gestem, napisać na kartce prostymi słowami – odpowiadał wykładowca. – We Włoszech jest z tym mniejszy problem, bo tam gestykulacja jest na porządku dziennym…

 

Prócz opisanych wyżej spotkań i warsztatów w ramach Spektakli bez barier 2025 pokazane zostały przedstawienia: Viva Maria!, Hotel Westminster, Służące do wszystkiego, Mayday i Iwona księżniczka Burgunda – z audiodeksrypcją, tłumaczeniem na język migowy i napisami dla niesłyszących.

 

Projekt Spektakle bez barier 2025 - edycja XII dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury. 

Zdjęcia Doroty Koperskiej prezentujące zajęcia i spotkania w ramach projektu Spektakle bez barier 2025 w Teatrze Polskim.